Jest to bóg potężny i wielki, a
starszy nawet od Dzeusa i Kronosa (…) należy do najstarszego pokolenia bogów,
zrodził się z Chaosu, razem z ziemią i niebem.
Nie uważał, żeby był specjalnie
przystojny. Wprawdzie miał czarne jak smoła włosy, opadające mu na ramiona,
miał porywające niebieskie jak głębia oceanu oczy i doskonale wymodelowane
ciało, ale… Nie, nie uważał, że jest przystojny. Cóż z tego, że potrafił
wywołać miłość w każdym człowieku na ziemi, jeśli sam nie mógł jej doznać?
Miał kiedyś kochankę o imieniu
Psyche. Była piękna. Była tak piękna, że za każdym razem, gdy ją widział,
zapierało mu dech w piersiach. Wiedział, że to miłość niebezpieczna, przeciwnie
do tej, którą on rozsiewał. Upominał o tym Psyche, ale ta go nie posłuchała.
Teraz nie żyje.
Upominał, aby nigdy nie starała
się poznać, kim on jest, bo gdy jego twarz zobaczy, zaczną się dla niej dni
niedoli.
Mówiono o nim wiele rzeczy. Kim
właściwie jest Eros i jak wygląda? – pytano. Nikt nie zdawał sobie sprawy,
że ta istota żyje pośród nich, że spotykają ją na co dzień, nawet o tym nie
wiedząc. Nie przeszkadzało mu to specjalnie. Mógł dzięki temu poruszać się
swobodnie wszędzie, gdzie tylko chciał. Najbardziej lubił duże miasta.
Zwłaszcza w Ameryce. Po upadku Hellady, a tym samym i Olimpu, nie lubił wracać
do Grecji. Przywoływała złe wspomnienia.
Spacerował ulicami Los Angeles.
Przyglądał się ludziom, przechodzącym obok niego. Przebywał dłużej z tymi,
którzy wydawali się potrzebować jego pomocy. Lubił pokazywać ludziom właściwą
drogę do miłości. Ostatnio jednak coraz bardziej zdawał sobie sprawę, jak mały
jest jego wkład w ludzkie szczęście. A przy tym jak wielkie konsekwencje może
mieć jego błąd. Całe jego życie stanowiło łączenie osoby w pary.
Dlaczego więc sam nie mógł znaleźć
drugiej połówki?
Mógł mieć każdą kobietę. Wiedział o
tym. Wystarczyło jedno skinienie jego dłoni. Ale to go nie zadowalało. Nie
chciał mieć świadomości, iż ona jest z nim tylko dlatego, że użył na niej swej
boskiej mocy.
Nie patrzył na ludzi. Nie
diagnozował ich problemów. Szedł z głową opuszczoną, rękami wciśniętymi w
kieszenie, rozmyślając. Rozpadało się, ale nie zwracał na to uwagi. Ludzie
kryli się pod balkonami, schodami przeciwpożarowymi, wtulali się w ściany,
czekając aż przejdzie przelotna ulewa. A on szedł. Minął tłum zgromadzony przed
jakimś sklepem, stojący pod osłoną jego neonu. Wielkie jak piłeczki pingpongowe
krople deszczu spadały na niego, uderzając boleśnie w jego skórę, siekając go
po twarzy. A on szedł.
I wtedy Ją zobaczył. Nadchodziła z
naprzeciwka. Mimo przygnębiającego deszczu szła niezwykle żwawo, a energia,
która od Niej biła, zmusiła go do podniesienia głowy. Ich spojrzenia się
spotkały, splotły między nimi w powietrzu przepełnionym wonią orchidei. Minęła
go z uśmiechem. Uśmiechem niepasującym do otaczającej ich szarej scenerii
brudnego miasta.
Przeszedł osłupiały jeszcze kilka
kroków i obejrzał się przez ramię. Ich oczy znów się spotkały. A potem Ona
cofnęła się i po prostu ujęła jego dłoń.
Dopiero dużo później dowiedział
się, że zadziałała tu boska moc. Nie jego. Jej.