Witam Państwa na moim... Nie, dobra, nieważne. Wiecie co. Wiecie gdzie. I pamiętajcie: jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o emocje.
(Aktualizowane, jeśli bogowie pozwolą, co drugą środę.)

wtorek, 18 września 2012

W kolejce do nieba (TMW spin-off)

Tak zwany spin-off, czyli opowiadanie rozgrywające się w tych samych realiach, lecz opowiadające o czymś innym niż główna książka, choć w tym przypadku nazwałabym to bardziej opowiadaniem uzupełniającym. Ci, co czytali moją starą Orchideę, powinni skojarzyć, o czym mowa, inni niech uznają to za kolejny teaser.



Jej lekko rozchylone wargi zdawały się mnie wołać, niby niemym krzykiem. Nie potrafiłem się im oprzeć. Nie był to pierwszy raz, jej kształtne usta zazwyczaj przyciągały mój wzrok i pozwalały myślom wędrować swobodnie dopóty, dopóki krew nie odpłynęła mi z mózgu i trudno było myśleć w ogóle. Jej piersi falowały ciężko, w nieco przyspieszonym tempie, a ja przypomniałem sobie ostatni raz, kiedy falowały w idealnie ten sam sposób. Tylko że wtedy ona leżała na łóżku, w rozchełstanej pościeli, z rumieńcami na twarzy, spoglądając na mnie spod półprzymkniętych powiek, zbyt wyczerpana, by cokolwiek powiedzieć. Teraz jej powieki były mocno zaciśnięte, a twarz niezwykle blada. Zamiast łóżka była pod nią tylko ziemia, pokryta nie pościelą, a powoli zasychającą krwią.
Była ranna. Nisko na jej biodrze widziałem wyraźnie miejsce, gdzie kula przestrzeliła ją na wylot. Przez moment patrzyłem na nią, wciąż jeszcze nie do końca wyrwany z transu. Była ranna. Była ranna...
Zerwałem się ze swojego miejsca i natychmiast tego pożałowałem, gdy ból rozdarł mi czaszkę. Przyłożywszy dłoń do czoła, zdałem sobie sprawę, że czuję pod palcami krew i zdziwiłem się, dlaczego jeszcze żyję, skoro najwyraźniej ktoś strzelił mi w łeb. Po chwili jednak zrozumiałem, że to tylko wyjątkowo brzydkie stłuczenie, a powoli budzące się gdzieś głęboko we mnie mdłości to zapewne objaw wstrząsu mózgu. Dawno, dawno temu wpojono mi, że w takim stanie nie należy się ruszać, a tylko spokojnie czekać na karetkę, ale... teraz na pewno nie pojawiłaby się żadna karetka. Szybciej karawan, choć i tego nie należało się spodziewać za szybko.
Świat zawirował mi przed oczami, więc zacisnąłem powieki, próbując opanować to uczucie. Usłyszałem cichy jęk Kruka i natychmiast ruszyłem w jej kierunku, na czworakach, nie do końca pewien, gdzie kończy się ziemia, a zaczynają halucynacje.
- Kruk? - wykrztusiłem i sam z ledwością usłyszałem własny głos. Zebrałem siły. Mdłości wróciły i już nie dałem rady wcisnąć ich z powrotem do środka. Ostry odór wymiocin wciąż wypełniał mi nos, kiedy w końcu dałem radę się wyprostować. Wzrok mamił, więc zacisnąłem powieki. - Kruk? Ocknij się. Obudź się, ptaszyno-kruszyno. Wstajemy.
Bardzo niedaleko ode mnie odezwał się jęk, który rozpoznałbym wszędzie.
- ...Kieł? - wyszeptała i w samym jej głosie słychać było, że jest zupełnie wyzuta z sił. Musiałem szybko wymyślić, jak nas stamtąd zabrać.
- Jestem tu, słońce. Jestem.
Doczołgałem się do niej i wyczerpany, położyłem się w niewielkiej bordowej kałuży, która tworzyła się już wokół niej.
- Kieł... Co się stało...? - wydusiła z siebie po dłuższej chwili. Tak bardzo nie chciałem mówić jej tego, co musiałem.
- Przegraliśmy, ptaszyno - mruknąłem w końcu z cicha, mając szczerą nadzieję, że mnie nie dosłyszy.
- Prze... Och, nie. - Słyszałem wyraźnie budzący się w jej gardle szloch. - A... Krokus...?
Zacisnąłem zęby na samo wspomnienie swojej własnej kuli, która przeszyła skroń lidera, posyłając go na pewną śmierć do lodowatej rzeki.
- Nic nie pamiętasz? - zapytałem tylko.
- Krokus? - powtórzyła jakby innym głosem, więc podjąłem ryzyko rozwarcia powiek, żeby sprawdzić, co się dzieje. Kruk z wielkim trudem unosiła się nade mną, podpierając się na łokciu.
- Rany, dziewczyno, co ty wyprawiasz? - wykrzyknąłem, układając ją z powrotem na wznak. Po jej policzkach płynęły strumienie łez, a jej przepiękne, ciemnofioletowe oczy patrzyły na mnie z wyczekiwaniem i odrobiną wyrzutu.
- Krokus?! - powtórzyła jeszcze, choć wyraźnie widziałem, że musiała mocno się starać, by wydawać jakiekolwiek dźwięki. Kiedy wypuściła powietrze, fala krwi wylała się z jej rany.
- Nie żyje - odparłem wreszcie cicho, przyciskając dłonie do jej podbrzusza, starając się powstrzymać krwawienie i własne łzy, kiedy zaczęła skomleć jak zranione zwierzę. Nie potrafiłem określić, czy powodem był ból ucisku, czy żal wywołany stratą Krokusa.
- Kiee-eł... - pisnęła, unosząc ręce, jakby chciała się tylko przytulić i popłakać, a ja z ciężkim sercem popchnąłem je z powrotem na ziemię.
- Nie ruszaj się - szepnąłem. Spojrzała na mnie wzrokiem skrzywdzonego psa. - Zrobisz sobie tylko krzywdę, ptaszyno.
Przymknęła oczy, wyczerpana, a jej ciałem co chwila wstrząsały spazmy niemych szlochów, które próbowała nieudolnie powstrzymywać. Wykręciłem głowę przez ramię, szukając jakiegoś miejsca, w którym moglibyśmy się ukryć, i wtedy do mnie dotarł prawdziwy ogrom pobojowiska, które nasza Wojna Klanów po sobie zostawiła.
Rzeka, wciąż skuta cienką warstwą lodu, była czerwona od krwi. Trupy leżały nieskładnie, pustymi oczami wypatrując w niebie zbawienia, które nigdy nie miało już nadejść. Truchło Timera przyciskało martwą Ledę do ziemi, jakby w ostatniej minucie życia rzucił się na nią, by ochronić ją własnym ciałem od pocisku, który i tak ją zabił. Gdzieś dalej poruszyła się ręka - i nieomal rzuciłbym się na ratunek towarzyszowi, gdybym w porę nie dostrzegł, że to ręka Hafe'a, która oderwana od leżącego nieopodal trupa właśnie zsunęła się po topniejącym w słońcu śniegu i zatrzymała na niewielkim kamieniu, owijając wokół niego łokieć. Widok przyjaciół obudził we mnie nową falę mdłości i świeże wspomnienia bitwy, która nigdy nie miała się udać. Bitwy z góry przegranej, a toczonej o co? O dumę? Niezależność? I oto, do czego to doprowadziło. Siedem okaleczonych trupów, jeden topielec i my dwoje wśród nich, czekający w kolejce do nieba.
Kruk uspokoiła się już i teraz leżała tylko, wpatrując się w dal, wzrokiem niemal tak pustym, jak oczy naszych padłych przyjaciół. Nie wydawało się to robić na niej żadnego wrażenia, ale ja wiedziałem, że po prostu nie ma już sił, by cierpieć.
- Nie patrz - mruknąłem. - Spójrz na mnie.
Z trudem obróciła głowę i uniosła na mnie wzrok. Miała zaczerwienione, opuchnięte powieki i dużo mocniej czerwone usta, co nie miało najmniejszego sensu, powinny być blade od utraty krwi. Lecz wtedy ona odkaszlnęła i gdy kolejna warstwa szkarłatnych plwocin okryła jej wargi, wreszcie zrozumiałem. Choć konać miała jeszcze długo, straciłem ją już teraz.

poniedziałek, 17 września 2012

TEGS teaser #2

Jego głębokie, błękitne oczy były wręcz zniewalające; i kiedy ruszyła z wolna ku jego wyciągniętej dłoni, słyszała coraz to głośniejsze bicie własnego serca. Od kiedy spotkała go po raz pierwszy, czekała tylko na ten moment. Po chwili, która zdawała się trwać rok, była wreszcie w jego ramionach, z jego dłońmi błądzącymi po ciele i wargami na jego wargach.
Wiedziała, że tak nie można. Wiedziała, że nie jej było dane go mieć. Ale między nimi wisiało napięcie, które musiało zostać rozładowane, inaczej związałoby ich i nigdy nie odpuściło.

Lecz nie mogli odpuścić, nie przez kolejne kilka lat. Bliźnięta, którym dała życie, bliźnięta z jego krwi, były chyba najwspanialszym, co ją kiedykolwiek spotkało. Radość ich wspólnych uśmiechów sprawiała, że ich rodzice pragnęli się wzajem jeszcze mocniej niż wcześniej. Ich marzenia się spełniły i przez te parę dni w tygodniu mogli czuć się jak prawdziwa rodzina, mimo że taką nie byli, a świadomość tego tkwiła gdzieś w ich sercach, czekając tylko, by wyrosnąć i siać wątpliwości.
Ciągnęli to przedstawienie, tę parodię, przez cztery lata. Bliźnięta o niczym nie wiedziały, przekonane tym dziecięcym przekonaniem, że nic nigdy się nie kończy. Aż do pewnego dnia, kiedy Papa wrócił do domu z twarzą pobrużdżoną smutkiem i mały chłopiec zrozumiał nagle, że ostatni raz widział swoją ukochaną, półślepą siostrzyczkę. Puścił rękę matki i zamiast witać Papę odnalazł w głębinach poduszki naszyjnik z rzemyka i starego pierścionka mamy. Miał to być prezen dla niej, ale on jakoś wiedział, że następne, piąte urodziny spędzi bez niej.

Powiedział, że się dowiedziała. Nie miał pojęcia jak, ale odkryła jego drugie życie i groziła rozwodem. Mówił, że to byłaby dla niego miażdżąca porażka, gdyby do tego doszło, że nie miałby jak łożyć na własną rodzinę. Odparła, że jakoś by sobie poradzili i wszystko dobrze by się skończyło, ale wtedy on przypomniał jej o chorobie ich małej córeczki i zamilkła. Oczywiście, miała wybór, ale nie był to w istocie żaden wybór. Albo odmówi, zatrzyma swą miłość i będzie bezradnie patrzeć, jak jej dzieci marnieją w oczach, albo zaakceptuje ofertę kobiety, której nigdy nawet nie widziała, i straci jedno dziecko, by mieć szansę pomóc drugiemu. Bo to, czego nieznana kobieta od niej chciała - to, czego zawsze chciała - był chłopiec, syn, którego nigdy nie mogła mieć.

Płakała, kiedy żegnała swą miłość pocałunkiem. Płakała, kiedy chłopczyk wcisnął własnoręcznie zrobiony naszyjnik w drżące rączki swojej siostrzyczki. Płakała, kiedy przytrzymywała dziewczynkę, podczas gdy jej niedoszły narzeczony delikatnie odrywał od niej dziecko, i szlochała, gdy jej utracony synek składał siostrze obietnicę, o której miał kiedyś zapomnieć.

poniedziałek, 10 września 2012

Sir Lamalot

Dawno, dawno temu był sobie młody lama, który marzył, by zostać rycerzem w lśniącej zbroi. Każdej nocy zasypiał z tym życzeniem w głowie i, śniąc, galopował przed swoją armią, cały pokryty piękną, błyszczącą zbroją, z długim, mocarnym mieczem w szczękach, tratując i tnąc swoich wrogów, wbijając ich truchła w ziemię. Wygrywał wojny, a jego łucznicy wystrzeliwali w nocne niebo ogniste triumfalne strzały, które świeciły jak spadające gwiazdy, podczas gdy jego dragoni wieźli go na swych białych koniach z powrotem do zamku; a w zamku czekał dobry, stary król i lama klękał przed nim, a wtedy słyszał, że ma się podnieść, i król obejmował go silnymi, okrytymi stalą ramionami w geście uznania i podzięki za uratowanie wspaniałego królestwa.
Potem lama budził się i zdawał sobie sprawę, że wciąż tkwi na wysokiej hali, a jego życie wciąż obraca się wokół chmur, trawy i spania. Pasąc się wśród towarzyszy ze swojego klanu lama planował bitwy i w taki sposób zwiększał swoje zdolności taktyczne, a wtedy zastanawiał się, co będzie musiał zrobić, żeby móc ich użyć.
Kiedy lama dorósł, był już tak pełen planów i marzeń, że nie mógł dłużej tego znieść. Pożegnawszy się z rodziną i przyjaciółmi, wyruszył na jednolamową wyprawę, by znaleźć króla, któremu mógłby służyć, i rycerzy, od których mógłby się uczyć. Szedł daleko, przez wzgórza i lasy, i rzeki, i jeziora, i małą pustynię, i potem jeszcze trochę lasów, aż w końcu - zmęczony, z pozdzieranymi raciczkami i splątaną sierścią - stanął przed pięknym zamkiem o białych ścianach i kryształowych oknach.
Kiedy się zbliżył, zauważył strażników stojących przed zamkiem, ubranych w lśniące zbroje i z długimi mieczami przy bokach, i pomyślał: "Pewnego dnia chcę być taki, jak oni!" Ale oni wyśmiali go, kiedy poprosił grzecznie o audiencję u króla, i nie poruszyły ich jego błagania i płacze, lecz w końcu - wpuścili go do stajni. Te były pełne małych pokojów, w których znajdowały się silne ogiery i piękne klacze - konie, które widział dotychczas jedynie z daleka. Lama wpatrywał się w nie przez moment, na ich długie, aksamitne grzywy i czyste kopyta, a potem spojrzał na własne ciało i wydało mu się ono okropnie brzydkie i zdeformowane w porównaniu z ich, i zapłakał.
Ale był tam stary stajenny, który polubił małego lamę. Również zaśmiał się, gdy usłyszał jego marzenie o zostaniu rycerzem, ale to nie był drwiący śmiech drozda, a raczej ciepły, przepełniający odwagą śmiech kochającego ojca; a wtedy powiedział:
- Wiesz co, mały? Będziesz tym rycerzem. Będziesz rycerzem, którego nikt nigdy nie widział, acz najwspanialszym rycerzem, jakiego kiedykolwiek zrodziło to małe, gówniane miasteczko. A ja ci w tym pomogę.
- Naprawdę...? - rzekł lama, a jego pysk rozjaśnił się radością.
- Och, tak. Uwielbiam wyzwania, a to jest z nich wszystkich najtrudniejsze, ale poradzę sobie z tym.
- Ale czy ja sobie poradzę? - zapytał lama. - Przecież jestem tylko małą lamą...
- Możesz być kimkolwiek chcesz, mały, jeśli tylko będziesz próbował bardzo mocno.

I tak, stary stajenny zaczął uczyć lamę wszystkiego, co wiedział, wszystkiego, co przez lata widział, obserwując i towarzysząc rycerzom królestwo. I lama uczył się tego z miłością i pasją, bo było to właśnie to, czym zawsze chciał być i co zawsze chciał robić. Nauka była trudna, a miecz był ciężki; łzy się polały i raciczki połamały, ale stary stajenny był zawsze obok, by wetrzeć mu w nie specjalny chłodzący balsam i wyciąć narastające podeszwy. A lama starał się jak mógł, by zmężnieć i stać się wspanialszym niż jakakolwiek inna lama w ogóle byłaby w stanie., wiedząc, że tylko tak mógł spełnić swoje marzenia. Były dni uporu i noce zwątpienia, ale kilka lat później, kiedy lama wyszedł ze stajni dwa razy wyższy niż człowiek, z futrem spływającym po bokach w krótkich, błyszczących falach i z silnymi, śmiercionośnymi racicami, strażnicy przy bramie spojrzeli dwa razy. Przy jego boku wisiał wspaniały miecz, nawet piękniejszy niż ich własne, z rękojeścią zwieńczoną srebrną lamią głową i ostrzem z damasceńskiej stali, zawieszony na specjalnej uprzęży, żeby lama mógł do niego sięgnąć zębami.
Wpatrywali się w niego ze zdumieniem, gdy dumnie się zbliżał, i odeskortowali go do sali tronowej wraz ze starym stajennym, kroczącym u jego boku. Król marszczył brwi, pochylając się nad wielką, taktyczną mapą granic swojego państwa. Rozrzucone były po niej małe flagi i figurki goblinów, i lama natychmiast zanalizował ustawienie swoim diabelnie wytrenowanym umysłem.
- Panie, przenieś swoje armie na zachód, udając, że się wycofujesz, i pozwól goblinom wkroczyć. Wtedy będziesz mógł zaatakować je z zaskoczenia z drugiej strony.
- Co powiedziałeś? - król uniósł wzrok znad mapy i skupił go na starym stajennym. - O zaskoczeniu?
- To nie byłem ja, mój królu - rzekł stary stajenny. - Był to mój towarzysz tutaj.
Król przeniósł spojrzenie na lamę i mierzył go przez moment. Lama poczuł gorąco na uszach, ale wyprostował się i spotkał oczy króla.
- To była interesująca sugestia - powiedział król, podchodząc do lamy. Wtedy, wreszcie, uśmiechnął się. - Jak ci na imię, lamo?
Lama wahał się przez chwilę, a potem padł na kolana.
- Tobie przypada wybrać mi imię - rzekł - ...mój królu.
Głośny, rubaszny śmiech przeciął powietrze, a potem król spojrzał w dół na ogromną lamę klęczącą u jego stóp i powiedział:
- Ten mi się podoba!

Wielki, budzący grozę lama, pokryty lśniącymi płytami mithrilowej zbroi, galopował przed swoją armią z długim, stalowym mieczem, mocno trzymanym w szczękach. Gobliny kładły się u jego stóp po każdym cięciu, tak jak zboże kładzie się u stóp zdolnego żniwiarza, a jeśli któreś z potworów wciąż żyły, wkrótce ginęły stratowane jego kopytami, teraz pokrytymi ciepłą, czarną posoką. Ostatki wrogów rozpierzchły się w popłochu, a on stał na środku pola walki, podczas gdy łucznicy wysłali w niebo triumfalną salwę ognistych strzał, by błyszczały jak spadające gwiazdy. Dragoni schwycili go i, balansując na grzbietach silnego ogiera i pięknej klaczy, został zawieziony z powrotem do zamku.
Król ujrzał krew skapującą z jego błyszczącej zbroi i dumny uśmiech na jego lamiej twarzy, i wiedział. Lama ukląkł przed nim, gdy się zbliżył, ale król kazał mu powstać, a potem objął jego silne, pokryte stalą ramiona w męski, królewski sposób.
- Jestem nieskończenie wdzięczny - wydusił przez ściśnięte gardło - sir Lamalocie.

sobota, 18 sierpnia 2012

TMW teaser #3 (zakończenie Lotu Motyla)

Jakoś udaje mi się wydostać z budynku. Wszystko mnie boli, głowa chyba najmocniej, a dźwięki są przytłumione, ciche, jakby ktoś napchał mi waty do uszu. Powłócząc nogami, ruszam w dół ulicy i oglądam przygnębiający spektakl zniszczenia, który rozgrywa się bezlitośnie wokół mnie: auta, splecione w zderzeniu, wtulone jedno w drugie jak w miłosnym uścisku, palące kierowców żywcem i wydające mdlący swąd pieczonego człowieczego mięsa; przechodniów drgających, skręcających i rzucających się w niekończącej się agonii. Wzrokiem ślizgam się po groteskowych ciałach, nierozpoznawalnych już jako ludzkie, po potwornych kształtach i bezkształtnych potworach, jak gdyby były one tylko eksponatami w makabrycznej galerii, i w tym jednym momencie niemal żałuję, że nie mam ani krzty współczucia dla tych żyć, które ulatują na moich oczach. Może - tylko może - gdybym miał, nie utracono by ich tak wiele.
"Kogo ja próbuję oszukać?" - myślę do siebie. Znam Śmierć bardzo dobrze, jej posłaniec od tak wielu lat. Ona nie zna litości, swe ofiary wybiera na oślep, nigdy nie waha się nawet sekundy. Czy dlatego wciąż żyję? Jesteśmy tacy podobni - może mnie lubi?
Spoglądam w górę. Niebo jest brudne, chmury ciężkie i ciemne, a deszcz... deszcz pachnie krwią.


EDIT: Na deviancie zasugerowano mi, żebym dodała więcej bodźców zapachowych do opisu, to dodałam. Ponadto postanowiłam jednak zmienić czas na teraźniejszy - czyt. rozwiązałam mój kilku-już-letni problem.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Pamiętasz? (W strugach deszczu)

Napisane na prompt z #Writingstreamu z dA, nawet załapało się na feature w ich journalu, także jest nieźle. Jakby ktoś doszukiwał się pewnych podobieństw do mojego starego opa z Shirokami pisanego na podstawie "Obławy IV" Kaczmarskiego, są to podejrzenia jak najbardziej słuszne.

Od razu mówię, że opowiadanie jest w całości fikcyjne, a nawet jeśli nie, to na pewno nie jest o mnie. Jedyny raz, kiedy ja zostałam rzucona, wyglądał mniej więcej tak...
Facet: "*produkuje się przez pół godziny* ...Także myślę, że to nie ma sensu i będzie lepiej dla nas obojga, jeśli damy sobie na spokój i po prostu zostaniemy przyjaciółmi."
Ja: "...Okej, to pa."



Pamiętasz...?
Zabrałeś mnie na spacer tamtego pamiętnego kwietniowego dnia, na łąkę obsypaną kwieciem u stóp brzozowego zagajnika. Zerwałeś stokrotkę i wplotłeś mi ją we włosy, i śmiałeś się, gdy wciąż wypadała. Wtem spojrzeliśmy na siebie, wpatrywałam się w twe przepiękne brązowe oczy, a ich ciepło oczarowało mnie tak bardzo, że nie mogłam się oprzeć, kiedy złożyłeś na mych ustach delikatny pocałunek. Wkrótce niewinność przemieniła się w pasję i popchnąłeś mnie na trawę; językiem obrysowałeś moją szyję, szepcząc mi do ucha słodkie słowa okraszone gorącym oddechem, i przeszedł mnie dreszcz silny jak jeden z tych grzmotów mruczących gdzieś w oddali. Burza zbliżała się z każdą sekundą, ale nie przejmowałeś się tym, nie dopóki my również nie staliśmy się bardzo bliscy. Wróciliśmy do domu ukrywając się przed strugami deszczu pod twoją ciemnoczerwoną koszulą, teraz z plamami zieleni tam, gdzie moje ciało mocniej docisnęło ją do trawy, a potem tylko tkwiliśmy na balkonie, oglądając taniec błyskawic wokół nas. Drżeliśmy przed potęgą Natury, podczas gdy Ona chwaliła się swoimi piorunami, i wtulaliśmy jedno w drugie, jakby to mogło ochronić nas przed Jej wściekłością.

Pamiętasz...?
W strugach deszczu obejmowałeś mnie mocno i całowałeś me wargi, i nie przestałeś nawet kiedy moja matka krzyknęła ze zgrozą. Wszyscy oni, nasze rodziny, wpatrywali się w nas niezdolni do odwrócenia wzroku; a ty zmusiłeś ich, by to widzieli, zmusiłeś, by dostrzegli tę miłość między nami, zmusiłeś, by ją zrozumieli, a wszystko to jednym, namiętnym pocałunkiem. Jasna sukienka przylgnęła mi do ciała i okryłeś mnie marynarką, w żartach zaglądając do środka, kiedy ja śmiałam się i kazałam ci przestać. Powiedzieliśmy im, że wrócimy na przyjęcie, jak się przebierzemy, ale zamiast tego zostaliśmy w łóżku i kochaliśmy się, aż deszcz ustał i podwójna tęcza przecięła blady świt.

Pamiętasz...?
Tego wieczoru łez powiedziałeś mi, że spotkałeś kogoś innego. Powiedziałeś, że mnie opuszczasz, że wszystko między nami skończone, że nie chcesz, bym się do ciebie jeszcze kiedyś odezwała, i choć zawsze czułam, że to było zbyt piękne, żeby było prawdziwe, krople uderzające o stalowy parapet wtórowały moim rozpaczliwym płaczom. Błagałam i skamlałam, lecz ty tylko obróciłeś się i wyszedłeś, zostawiając mnie tam w twojej czarnej koszulce, jakby już w żałobie, opłakującą to, co kiedyś mieliśmy.

To małe miasto.
Teraz widzę cię na ulicy, w strugach deszczu, ściskającego dłoń tej twojej ślicznej, ciemnowłosej dziewczyny, podczas gdy ja usiłuję ukryć twarz w kapturze i udawać, że wszystko ze mną w porządku, że ruszyłam dalej i że nie myślę o tobie każdej nocy, usypiając się płaczem.
Chyba jednak nie pamiętasz...

Świat upadł (vel TMW teaser #2)

Zbłąkałem.
Nie wiem, co robić, dokąd iść, kogo szukać.
Nie wiem, co jest słuszne ani co jest fałszywe. Co jest dobre i co jest złe.
Moja prawa dłoń jest czarna od krwi, druga biała od śniegu.
Czystość i śmierć.

Gdziekolwiek nie pójdę, czegokolwiek nie zrobię, czuję się źle. Jakby wszystko się ode mnie odwróciło, jakby świat zdecydował, że nie ma tu już dla mnie miejsca. Mój umysł i serce nie są ze sobą w zgodzie. Kiedy czuję się dobrze, myślę, że nie powinienem. Jakby złem było czuć się dobrze. Wszystko, zda się, usiłuje przekonać mnie, że nie mam prawa istnieć. Jakby nie było nic, co mógłbym zrobić, by zmyć ślady swoich grzechów.
Błąkam się po nieskończonych przestrzeniach. Zabijam człowieka i serce trzepoce mi z podniecenia. Składam przysięgę i zdaje się, że moje marzenia są spełnione. A potem łamię tę przysięgę i czuję się zagubiony, tylko przez moment, aż łamię ją znowu, i znowu, i znowu. I biel przed moimi oczami zmienia się w czerwień i w czerń, i w szarość. I szarość to wszystko, co widzę, co czuję, co znam.
Jestem teraz ślepcem, moje ciało również. Moja dusza, dłonie, oczy, myśli. Ślepota daje poczucie prawdy. Bezpieczeństwa. Nie ja jestem odpowiedzialny, nie wiedziałem, nie widziałem.
I czuję ogień, czuję spalone ciała, miasta, pióra, włosy. Czuję dym, gdy wciska się w krtań, krztuszę się nim i wreszcie jestem pełen. Dym przylega do płuc, łamie się z każdym udręczonym oddechem, zrywając ściany. I nie czuję już nic, smakuję krew podchodzącą mi do gardła, wypełniającą usta, spływającą po twarzy... ale nie krztuszę się nią. Staje się częścią mnie, ta krwawa struga na mych policzkach, piersiach i udach. Nie ma końca. I nie smakuję już nic.
Jestem ślepy, jestem niemy, brak mi tchu. I słyszę świat. Ptak wpada w pieśń śmierci. Ryba rozchlapuje dookoła krwawe morze. Wilk powarkuje cicho znad pieczeni czyjejś wątroby i trzaska kość kręgosłupa. Łuski węża szepcą w piasku jak matka dusząca swe dziecię. Bestie włóczą się po lądach, a ja stoję tam, nasłuchując, gdy one przemykają cicho obok, jakby mnie tam w ogóle nie było. Dźwięki wkręcają mi się do uszu, aż stają się tylko ciągłym brzęczeniem tysiąca wściekłych os. Szukają drogi do mojego roztrzaskanego mózgu.

Ale wciąż mam dotyk, wciąż mam czucie. I wciąż mogę iść. Więc postępuję krok wprzód i czuję pod palcami futro, pióra, łuski i piach. Ciepło okrutnego, niewzruszonego słońca i chłód wiecznej sztywności. Me bose stopy potykają się o ostre kamienie i bezlitosne ciernie i krwawią, drętwieją. Upadam, lecz wciąż brnę przed siebie, chwytając gałęzie swymi obmierzłymi dłońmi, przesuwam brzuch po niekończących się szczytach, gdy przemierzam lądy i oceany. Dotyk również w końcu mnie opuszcza i czuję już tylko życie ulatujące ze mnie z każdą kroplą, sekundą, ziarenkiem.
I wtedy wreszcie zrozumiałem. Gdy serce stanęło, mój umysł ogarnęła jasność. Nigdy nie było nadziei. Nigdy nie było światłości. Tylko stroma ścieżka wiodąca ku otchłani. Nigdy nie było za późno, bo nigdy nie było czasu. A teraz wszystko stanęło, a świat, który znaliśmy, upadł.

TMW teaser #1

Moja konsternacja musiała roznieść się drogą kropelkową, bo dokładnie w tym momencie Morte wparował do pomieszczenia. Nie miał na sobie nic poza parą naprawdę okropnych czarnych bokserek. Gdybym była nieco bardziej przytomna, pewnie zachowałabym się inaczej, ale nie byłam, i zapytałam tylko:
- Po pierwsze, co ty robisz w moim domu? Po drugie, dlaczego w mojej łazience jest kuchenka? I w końcu, gdzie do cholery są twoje ciuchy?!
Jego twarz była nieprzenikniona. Kąciki jego ust nawet nie drgnęły, choć z pewnością wyglądałam idiotycznie, aż prawie zaczęłam się zastanawiać, co go kiedyś spotkało, że stał się taki poważny...
- Orchi... - rzekł, a jego głos jakby osiągnął zupełnie nowy poziom powagi. Fala czarnych myśli zalała mój umysł. Kiedy mówił w ten sposób, nie mogłam nie spodziewać się usłyszeć czegoś przerażającego. - To nie jest twój dom, tylko mój, a w tym miejscu jeszcze nigdy nie było łazienki. A moje ciuchy, jak mi kazałaś wczoraj w nocy, szybko zrzuciłem, żeby wskoczyć z tobą do łóżka.
Gdyby to był ktokolwiek inny, zapewne wybuchłabym śmiechem czy coś takiego, ale jego słów nie mogłam kwestionować.
- O mój Boże... - szepnęłam, przyciskając dłoń do ust w wyrazie czystej zgrozy. - U-uprawialiśmy seks?!
- Tego nie powiedziałem...
- Uff, dobrze.
- ...ale tak, uprawialiśmy.


Oto, co się dzieje, kiedy jest się tak nawalonym, że nie można się samemu dostać do domu, więc kumpel oferuje miejsce w swoim łóżku.
Wszyscy pijcie odpowiedzialnie!

Wstydźcie się

I nie pomoże nic, gdy zmieszasz ropę z krwią...

- Mamusiu! Mamusiu! - krzyczę, kiedy eksplozja zmiata morze. Mamusi nigdzie nie widać; powietrze jest ciężkie i gorące. Nie mogę zrozumieć - co się właśnie stało? W ledwie jednej chwili cały mój świat wybuchł i zmienił się niewyobrażalnie - niebo, dotychczas błękitne i bezchmurne, pokryło się ciemnymi popiołami, a czerwona łuna na północy przepełnia mnie strachem. Jedyne, czego tylko chcę, to stąd uciec, odlecieć jak najdalej, ale najpierw muszę znaleźć Mamusię.
W końcu widzę Ją: wynurza się tak daleko ode mnie. Zaczynam biec po wodzie, chcę do Niej lecieć, ale wtedy widzę wielką falę nadchodzącą z północy. Zawsze lubiliśmy, gdy fale oblewały nas przyjemnym chłodem, więc w pierwszym odruchu się cieszę, że Mamusia... Wtedy zdaję sobie sprawę, że woda nie jest już czysta - fala jest ciemna, na jej powierzchni czerwona substancja. Krew, myślę, sparaliżowany strachem.
- MAMUSIUUU! - wrzeszczę, ale nie mogę nic zrobić - fala opada na Nią, wpychając pod wodę. Słyszę, że próbuje coś powiedzieć, ale Jej skrzekot zamienia się w słaby bulgot.
- Nie, nie, nie, nie, nie... - tylko tyle mogę z siebie wydusić, płynąc naprzód z oczami utkwionymi w miejscu, gdzie zniknęła. Przebieram łapkami najszybciej, jak potrafię, ale im dalej płynę, tym trudniejsze się to staje. Woda jest tu gęsta, jakby oleista, i dociera do mnie, że znalazłem się w tym krwawym polu, gdzie wszystko umiera.
Nagle widzę czarny dziób i Mamusia wynurza się tuż przede mną. Leży bezwładnie na wodzie, a ja czuję, jak łamie mi się serce. Mamusia, drżąca z zimna, pokryta tą obezwładniającą czernią, spogląda na mnie spod ciężkich, kleistych powiek, a Jej oczy są zamglone.
- Mamusiu, Mamusiu! - trącam ją, próbując ją obudzić, ale nic nie działa. - Mamusiu, Mamusiu, Mamusiu! - chcę Jej powiedzieć, że mi przykro, że Ją kocham i że nie chcę, by odchodziła tam, skąd nikt nigdy nie wraca; ale moje gardło wydaje się ściśnięte tak mocno, że Jej imię to jedyne, co przez nie przechodzi.
I kiedy jestem już pewien, że Ona nigdy się nie poruszy, Mamusia podnosi głowę. Czuję przypływ nadziei - Mamusia wciąż jest tu ze mną i już za moment powie mi, że wszystko będzie dobrze, ale wtedy zauważam, że jej dziób jest sklejony tą ohydną, czarną krwią. Mamusia nic nie powie. Już nigdy nie usłyszę jej głosu.
 Mamusia tylko trąca mnie w pierś, w milczeniu - w tak strasznym milczeniu - zmuszając mnie do odejścia, ale nie mogę się ruszyć. Nie chcę Jej opuszczać, moje ciało drętwieje, a Ona wciąż mnie popycha, mimo że na pewno widzi, że to nie działa. Lecz wtedy widzę, że wypływam z tego krwistego pola, i wszystko do mnie dociera.
- MAMUSIU! - płaczę, patrząc jak Ona kładzie się na wodzie i spogląda pustym wzrokiem w niebo, i nagle słowa wypływają mi z dzioba. - Mamusiu, tak mi przykro, tak strasznie mi przykro, Mamusiu! Nie odchodź, Mamusiu, nie zostawiaj mnie samego! Nie chcę być sam! NIE CHCĘ BYĆ SAM!
Za późno. Jedyną odpowiedzią jest bulgot, gdy jej trup zapada się w fale.

Wszędzie martwe ciała. Czerwone niebo, czarna woda i moje płuca krzyczące z bólu.
- Muszę przeżyć - mówię sobie. - Muszę przeżyć dla Mamusi... - powtarzam to wciąż i wciąż na nowo, dopóki słowa nie wryją mi się w mózg, ale wciąż tak trudno w to uwierzyć. Przeżyć... To było takie proste, kiedy orki były naszym jedynym zagrożeniem. Nienawidziłem ich całym sercem, patrząc jak odbierają mi rodzeństwo, kolonię. Teraz orki leżą na brzegu, oddychając ciężko w agonii, a mi jest ich nieskończenie żal.
- Muszę przeżyć - mówię ponownie, ale to już ostatni raz. Nie uda mi się przeżyć, umrę!, zdaję sobie sprawę i zaraz dziwię się, że wcale mnie to nie obchodzi. Wszyscy moi wrogowie stali się moimi przyjaciółmi, łącznie ze Śmiercią. Może to prawda, co mówią? Może wszyscy idziemy w jedno miejsce, gdy nadchodzi koniec? Może zobaczę jeszcze Mamusię?
Wspomnienie jej białych piór pokrytych tą dziwną czarną krwią sprawia, że wilgotnieją mi oczy. Wszystko robi się zamazane i nie zauważam, że płynę na północ, nie dopóki woda nie staje się znów gęsta. Potrząśnięcie głową czyści mi wzrok i nagle widzę przed sobą tę wielką, przerażającą konstrukcję, wzniesioną tu przez ludzi. Pali się i zapada w morze - i, ku mojemu zdumieniu, krwawi tą dziwną krwią, która zabiła Mamusię. Czuję, jak furia ogarnia mój umysł; czerwienieje mi przed oczami i zaczynam płynąć. Zadam temu potworowi ostatni cios! Niech umiera jak Mamusia umarła! Niech leży jak leżą orki, czekając w agonii, aż Śmierć po nie przyjdzie. Niech KRZYCZY jak my wszyscy KRZYCZYMY!
Nagle zatrzymuję się. Tam są ludzie. Niektórzy stoją w miejscu ze strachem w oczach, inni biegają w panice. Jeden leży na ziemi i płonie.
Nie mogę się ruszyć - nigdy wcześniej nie widziałem ludzi. Dlaczego nic nie robią? Czy to nie oni stworzyli tego potwora? Przecież wiedzą, jak go uśpić, prawda? A skoro tak, to dlaczego stoją w miejscu albo panikują, kiedy świat się wali? Dlaczego nic nie robią?!
Jestem tak zaaferowany tym widokiem, że z początku nie zauważam czarnej krwi powoli pokrywającej moje piórka. Wpadam w panikę, próbuję ją strzepnąć, ale jest lepka i im bardziej próbuję, tym więcej ciała mi ona odbiera.
- MAMUSIU! - krzyczę i wtedy sobie przypominam... nie ma już żadnej Mamusi, by mi pomogła. Nie ma żadnej Mamusi. Żadnej Mamusi.
Ludzie zauważają, że tonę w czarnej wodzie i patrzą na mnie, gdy walczę, by utrzymać się na powierzchni. Chcę rozłożyć skrzydła i odlecieć, mimo że nie umiem jeszcze dobrze latać, ale ta dziwna krew jest w moich piórach, zbyt ciężka, bym kiedykolwiek mógł jej unieść. Nagle do mnie dociera - to koniec. Jestem tylko małą mewą, co ja mogę począć?
Przestaję walczyć i pozwalam ciału zatonąć. Ludzie tylko stoją tak, patrząc jak umieram, i robi mi się dziwnie smutno. Pod wodą nie jest już tak pięknie, jak zapamiętałem. Nie ma już ryb czy nieskończonego błękitu. Woda jest ciemna i straszna, i taka... pusta. Nikogo tu nie ma. Nikogo, żeby mnie widzieć, nikogo, żeby żałować mojego końca.
Jest pusta. Jak ostatnie spojrzenie Mamusi.
Kiedy ostatni oddech gorącego powietrza ulatuje, czuję się dziwnie. Pierś mnie boli... Wspomnienia powracają. Ciemna woda zmienia się w obezwładniającą jasność, a ja widzę wokół siebie roztrzaskane jajo. Mamusia patrzy na mnie dumnie. Mój pierwszy lot, kiedy Mamusia zrzuciła mnie z brzegu. Moja pierwsza wycieczka na morze u boku Mamusi... Mamusia mnie karmi... Mamusia... Mamusia... Gdzie jest Mamusia? Mamusiu, boli... Mamusiu, gdzie jesteś? Mamusiu, przyjdź, to serce tak boli... Nie chcę być sam, Mamusiu... Tęsknię za Mamusią, dlaczego Jej tu nie ma?
Tak bardzo tęsknię za Mamusią... Czy zobaczę jeszcze Mamusię? Czy Mamusia będzie na mnie czekała? Czy jest tam cokolwiek, cokolwiek po drugiej stronie? Czy jest tam Mamusia?
Moje oczy są zamknięte, ale widzę coś. Czy to Mamusia? Czy to naprawdę Mamusia? Moje myśli się śmieją, czekam na ciepły dotyk jej dzioba na policzku. Ale to nie jest Mamusia. To tylko jej ciało, unoszące się na wodzie przed jakimiś ludźmi po kolana w czarnej wodzie. Ból rozrywa mi serce. Nie ruszajcie Mamusi! Zostawcie Mamusię w spokoju! To nie jakiś tam trup, to moja Mamusia, nie możecie Jej ruszać! Ostatni spazm targa moim ciałem, gdy próbuję ich powstrzymać, ale nie mogę. Ludzie wbijają w Mamusię kij i wrzucają Ją do czarnego worka. Wściekły, przeklinam ich. Bądźcie przeklęci! Wstydźcie się!
Nadzieja ulatuje ze mnie, a życie podąża za nią. Widzę Śmierć, idzie do mnie i wygląda jak Mamusia. Jestem zachwycony błyszczącym, ale też trochę smutnym wzrokiem Mamusi, a jej oczy są tak spokojne, że chcę się w nie zapaść, żeby nie czuć już tego bólu. Mamusia jest tutaj, myślę tylko. Mamusia jest tu ze mną. Mamusia kładzie dziób na moim policzku i mówi:
- Nie martw się, kochanie... Wszystko będzie dobrze.

Ty, który to czytasz, proszę - pamiętaj moją historię. Proszę, pamiętaj mój ból, pamiętaj martwe ciało Mamusi unoszące się na wodzie, pamiętaj orki na wybrzeżu, pogrążone w agonii. I pamiętaj nasz krzyk, nasz wspólny niemy krzyk z ostatniej minuty życia:
"Wstydźcie się! Wstydźcie się być ludźmi!"