Witam Państwa na moim... Nie, dobra, nieważne. Wiecie co. Wiecie gdzie. I pamiętajcie: jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o emocje.
(Aktualizowane, jeśli bogowie pozwolą, co drugą środę.)

niedziela, 12 sierpnia 2012

Świat upadł (vel TMW teaser #2)

Zbłąkałem.
Nie wiem, co robić, dokąd iść, kogo szukać.
Nie wiem, co jest słuszne ani co jest fałszywe. Co jest dobre i co jest złe.
Moja prawa dłoń jest czarna od krwi, druga biała od śniegu.
Czystość i śmierć.

Gdziekolwiek nie pójdę, czegokolwiek nie zrobię, czuję się źle. Jakby wszystko się ode mnie odwróciło, jakby świat zdecydował, że nie ma tu już dla mnie miejsca. Mój umysł i serce nie są ze sobą w zgodzie. Kiedy czuję się dobrze, myślę, że nie powinienem. Jakby złem było czuć się dobrze. Wszystko, zda się, usiłuje przekonać mnie, że nie mam prawa istnieć. Jakby nie było nic, co mógłbym zrobić, by zmyć ślady swoich grzechów.
Błąkam się po nieskończonych przestrzeniach. Zabijam człowieka i serce trzepoce mi z podniecenia. Składam przysięgę i zdaje się, że moje marzenia są spełnione. A potem łamię tę przysięgę i czuję się zagubiony, tylko przez moment, aż łamię ją znowu, i znowu, i znowu. I biel przed moimi oczami zmienia się w czerwień i w czerń, i w szarość. I szarość to wszystko, co widzę, co czuję, co znam.
Jestem teraz ślepcem, moje ciało również. Moja dusza, dłonie, oczy, myśli. Ślepota daje poczucie prawdy. Bezpieczeństwa. Nie ja jestem odpowiedzialny, nie wiedziałem, nie widziałem.
I czuję ogień, czuję spalone ciała, miasta, pióra, włosy. Czuję dym, gdy wciska się w krtań, krztuszę się nim i wreszcie jestem pełen. Dym przylega do płuc, łamie się z każdym udręczonym oddechem, zrywając ściany. I nie czuję już nic, smakuję krew podchodzącą mi do gardła, wypełniającą usta, spływającą po twarzy... ale nie krztuszę się nią. Staje się częścią mnie, ta krwawa struga na mych policzkach, piersiach i udach. Nie ma końca. I nie smakuję już nic.
Jestem ślepy, jestem niemy, brak mi tchu. I słyszę świat. Ptak wpada w pieśń śmierci. Ryba rozchlapuje dookoła krwawe morze. Wilk powarkuje cicho znad pieczeni czyjejś wątroby i trzaska kość kręgosłupa. Łuski węża szepcą w piasku jak matka dusząca swe dziecię. Bestie włóczą się po lądach, a ja stoję tam, nasłuchując, gdy one przemykają cicho obok, jakby mnie tam w ogóle nie było. Dźwięki wkręcają mi się do uszu, aż stają się tylko ciągłym brzęczeniem tysiąca wściekłych os. Szukają drogi do mojego roztrzaskanego mózgu.

Ale wciąż mam dotyk, wciąż mam czucie. I wciąż mogę iść. Więc postępuję krok wprzód i czuję pod palcami futro, pióra, łuski i piach. Ciepło okrutnego, niewzruszonego słońca i chłód wiecznej sztywności. Me bose stopy potykają się o ostre kamienie i bezlitosne ciernie i krwawią, drętwieją. Upadam, lecz wciąż brnę przed siebie, chwytając gałęzie swymi obmierzłymi dłońmi, przesuwam brzuch po niekończących się szczytach, gdy przemierzam lądy i oceany. Dotyk również w końcu mnie opuszcza i czuję już tylko życie ulatujące ze mnie z każdą kroplą, sekundą, ziarenkiem.
I wtedy wreszcie zrozumiałem. Gdy serce stanęło, mój umysł ogarnęła jasność. Nigdy nie było nadziei. Nigdy nie było światłości. Tylko stroma ścieżka wiodąca ku otchłani. Nigdy nie było za późno, bo nigdy nie było czasu. A teraz wszystko stanęło, a świat, który znaliśmy, upadł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz