Witam Państwa na moim... Nie, dobra, nieważne. Wiecie co. Wiecie gdzie. I pamiętajcie: jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o emocje.
(Aktualizowane, jeśli bogowie pozwolą, co drugą środę.)

wtorek, 18 września 2012

W kolejce do nieba (TMW spin-off)

Tak zwany spin-off, czyli opowiadanie rozgrywające się w tych samych realiach, lecz opowiadające o czymś innym niż główna książka, choć w tym przypadku nazwałabym to bardziej opowiadaniem uzupełniającym. Ci, co czytali moją starą Orchideę, powinni skojarzyć, o czym mowa, inni niech uznają to za kolejny teaser.



Jej lekko rozchylone wargi zdawały się mnie wołać, niby niemym krzykiem. Nie potrafiłem się im oprzeć. Nie był to pierwszy raz, jej kształtne usta zazwyczaj przyciągały mój wzrok i pozwalały myślom wędrować swobodnie dopóty, dopóki krew nie odpłynęła mi z mózgu i trudno było myśleć w ogóle. Jej piersi falowały ciężko, w nieco przyspieszonym tempie, a ja przypomniałem sobie ostatni raz, kiedy falowały w idealnie ten sam sposób. Tylko że wtedy ona leżała na łóżku, w rozchełstanej pościeli, z rumieńcami na twarzy, spoglądając na mnie spod półprzymkniętych powiek, zbyt wyczerpana, by cokolwiek powiedzieć. Teraz jej powieki były mocno zaciśnięte, a twarz niezwykle blada. Zamiast łóżka była pod nią tylko ziemia, pokryta nie pościelą, a powoli zasychającą krwią.
Była ranna. Nisko na jej biodrze widziałem wyraźnie miejsce, gdzie kula przestrzeliła ją na wylot. Przez moment patrzyłem na nią, wciąż jeszcze nie do końca wyrwany z transu. Była ranna. Była ranna...
Zerwałem się ze swojego miejsca i natychmiast tego pożałowałem, gdy ból rozdarł mi czaszkę. Przyłożywszy dłoń do czoła, zdałem sobie sprawę, że czuję pod palcami krew i zdziwiłem się, dlaczego jeszcze żyję, skoro najwyraźniej ktoś strzelił mi w łeb. Po chwili jednak zrozumiałem, że to tylko wyjątkowo brzydkie stłuczenie, a powoli budzące się gdzieś głęboko we mnie mdłości to zapewne objaw wstrząsu mózgu. Dawno, dawno temu wpojono mi, że w takim stanie nie należy się ruszać, a tylko spokojnie czekać na karetkę, ale... teraz na pewno nie pojawiłaby się żadna karetka. Szybciej karawan, choć i tego nie należało się spodziewać za szybko.
Świat zawirował mi przed oczami, więc zacisnąłem powieki, próbując opanować to uczucie. Usłyszałem cichy jęk Kruka i natychmiast ruszyłem w jej kierunku, na czworakach, nie do końca pewien, gdzie kończy się ziemia, a zaczynają halucynacje.
- Kruk? - wykrztusiłem i sam z ledwością usłyszałem własny głos. Zebrałem siły. Mdłości wróciły i już nie dałem rady wcisnąć ich z powrotem do środka. Ostry odór wymiocin wciąż wypełniał mi nos, kiedy w końcu dałem radę się wyprostować. Wzrok mamił, więc zacisnąłem powieki. - Kruk? Ocknij się. Obudź się, ptaszyno-kruszyno. Wstajemy.
Bardzo niedaleko ode mnie odezwał się jęk, który rozpoznałbym wszędzie.
- ...Kieł? - wyszeptała i w samym jej głosie słychać było, że jest zupełnie wyzuta z sił. Musiałem szybko wymyślić, jak nas stamtąd zabrać.
- Jestem tu, słońce. Jestem.
Doczołgałem się do niej i wyczerpany, położyłem się w niewielkiej bordowej kałuży, która tworzyła się już wokół niej.
- Kieł... Co się stało...? - wydusiła z siebie po dłuższej chwili. Tak bardzo nie chciałem mówić jej tego, co musiałem.
- Przegraliśmy, ptaszyno - mruknąłem w końcu z cicha, mając szczerą nadzieję, że mnie nie dosłyszy.
- Prze... Och, nie. - Słyszałem wyraźnie budzący się w jej gardle szloch. - A... Krokus...?
Zacisnąłem zęby na samo wspomnienie swojej własnej kuli, która przeszyła skroń lidera, posyłając go na pewną śmierć do lodowatej rzeki.
- Nic nie pamiętasz? - zapytałem tylko.
- Krokus? - powtórzyła jakby innym głosem, więc podjąłem ryzyko rozwarcia powiek, żeby sprawdzić, co się dzieje. Kruk z wielkim trudem unosiła się nade mną, podpierając się na łokciu.
- Rany, dziewczyno, co ty wyprawiasz? - wykrzyknąłem, układając ją z powrotem na wznak. Po jej policzkach płynęły strumienie łez, a jej przepiękne, ciemnofioletowe oczy patrzyły na mnie z wyczekiwaniem i odrobiną wyrzutu.
- Krokus?! - powtórzyła jeszcze, choć wyraźnie widziałem, że musiała mocno się starać, by wydawać jakiekolwiek dźwięki. Kiedy wypuściła powietrze, fala krwi wylała się z jej rany.
- Nie żyje - odparłem wreszcie cicho, przyciskając dłonie do jej podbrzusza, starając się powstrzymać krwawienie i własne łzy, kiedy zaczęła skomleć jak zranione zwierzę. Nie potrafiłem określić, czy powodem był ból ucisku, czy żal wywołany stratą Krokusa.
- Kiee-eł... - pisnęła, unosząc ręce, jakby chciała się tylko przytulić i popłakać, a ja z ciężkim sercem popchnąłem je z powrotem na ziemię.
- Nie ruszaj się - szepnąłem. Spojrzała na mnie wzrokiem skrzywdzonego psa. - Zrobisz sobie tylko krzywdę, ptaszyno.
Przymknęła oczy, wyczerpana, a jej ciałem co chwila wstrząsały spazmy niemych szlochów, które próbowała nieudolnie powstrzymywać. Wykręciłem głowę przez ramię, szukając jakiegoś miejsca, w którym moglibyśmy się ukryć, i wtedy do mnie dotarł prawdziwy ogrom pobojowiska, które nasza Wojna Klanów po sobie zostawiła.
Rzeka, wciąż skuta cienką warstwą lodu, była czerwona od krwi. Trupy leżały nieskładnie, pustymi oczami wypatrując w niebie zbawienia, które nigdy nie miało już nadejść. Truchło Timera przyciskało martwą Ledę do ziemi, jakby w ostatniej minucie życia rzucił się na nią, by ochronić ją własnym ciałem od pocisku, który i tak ją zabił. Gdzieś dalej poruszyła się ręka - i nieomal rzuciłbym się na ratunek towarzyszowi, gdybym w porę nie dostrzegł, że to ręka Hafe'a, która oderwana od leżącego nieopodal trupa właśnie zsunęła się po topniejącym w słońcu śniegu i zatrzymała na niewielkim kamieniu, owijając wokół niego łokieć. Widok przyjaciół obudził we mnie nową falę mdłości i świeże wspomnienia bitwy, która nigdy nie miała się udać. Bitwy z góry przegranej, a toczonej o co? O dumę? Niezależność? I oto, do czego to doprowadziło. Siedem okaleczonych trupów, jeden topielec i my dwoje wśród nich, czekający w kolejce do nieba.
Kruk uspokoiła się już i teraz leżała tylko, wpatrując się w dal, wzrokiem niemal tak pustym, jak oczy naszych padłych przyjaciół. Nie wydawało się to robić na niej żadnego wrażenia, ale ja wiedziałem, że po prostu nie ma już sił, by cierpieć.
- Nie patrz - mruknąłem. - Spójrz na mnie.
Z trudem obróciła głowę i uniosła na mnie wzrok. Miała zaczerwienione, opuchnięte powieki i dużo mocniej czerwone usta, co nie miało najmniejszego sensu, powinny być blade od utraty krwi. Lecz wtedy ona odkaszlnęła i gdy kolejna warstwa szkarłatnych plwocin okryła jej wargi, wreszcie zrozumiałem. Choć konać miała jeszcze długo, straciłem ją już teraz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz